Znacie to
uczucie, gdy zbliża się koniec roku szkolnego (miesiąc przerwy
przedszkolu, żłobku lub innej instytucji oświatowo-przechowawczej),
a Wy z rosnącym niepokojem kombinujecie, jak, gdzie i za ile
zagospodarować wolny czas waszych pociech? Nazywam to stresem
wakacyjnym, wynikającym ze skazanych na niepowodzenie prób
pogodzenia sprzecznych żywiołów, jakimi są rodzice i dzieci.
Wyliczmy zatem do
pięciu:
-
Trzeba
młodzież gdzieś wywieźć (Pół biedy, jak masz rodzinę na wsi
– całe pokolenia pozbywały się w ten sposób dzieci. Niestety,
ja jestem z miasta od czterech pokoleń).
-
Trzeba
młodzieży zapewnić rozwój i zabawę, a najlepiej rozwój przez
zabawę.
-
Trzeba
zmieścić bagaże w kompaktowym aucie (Tu akurat znalazłam
rozwiązanie – restrykcyjne limity dotyczące zabawek. Przecież w
wakacje trzeba w końcu obudzić wyobraźnię.)
-
Trzeba
zmieścić się w zaplanowanym budżecie (No chyba, że stać Was na
zapomnienie na budżecie – Ja zapominam ostatniego dnia.)
-
Trzeba (i
to powinno być Wasze absolutne must have) zagwarantować sobie 14
dni nieprzerwanego WYPOCZYNKU.
Nie wiem jak Wam,
ale u mnie zawsze coś nie grało (zazwyczaj niestety nr 5) i
wydawało mi się, że niedościgłym ideałem pozostanie
zeszłoroczna przeprowadzka, kiedy nie wywieźliśmy, nie
zapewniliśmy i nie zmieściliśmy, a budżet poszedł na remont.
Dlatego w tym
roku postanowiłam odpowiedzieć sobie na dwa pytania: Czego chcę?
– Świętego spokoju, obserwowania uśmiechniętych dzieci i nowej
torebki za pieniądze oszczędzone na wakacjach. Czego nie chcę? –
Hałasu, tłoku, marudzenia, przypadkowego jedzenia i przypadkowych
pamiątek.
Na takich
założeniach oparły się nasze wakacje.
Jazdę próbną
miał stanowić majowy wypad do Białowieży, który z braku miejsc w
puszczy okazał się wypadem na Suwalszczyznę. Kwaterowaliśmy w
Gawrych Rudzie, gdzie spędzamy wakacje od lat, jednak tym razem było
inaczej. Mimo niewątpliwie urokliwego położenia domku, o który co
roku stara się moja teściowa, wakacje nad Wigrami kojarzyły mi się
dotąd ze sławojką, noszeniem wody ze studni, wąskimi wersalkami i
ciągłym drżeniem o Orzeszki zbiegające po skarpie do jeziora. Im
człowiek starszy, tym mniej docenia takie atrakcje – jak mawia
pewien niestary jeszcze znajomy: „Jestem za stary, żeby się
nurzać w prymitywie…” Tym bardziej, że już wiem, jak bardzo
inaczej może być: przestronny pokój z szerokim łożem, leniwe
śniadanie na tarasie z widokiem na zielonego przestwór oceanu i (co
nie bez znaczenia) kanalizacja oraz gorący prysznic. Pozostałe
elementy pozostały mniej więcej bez zmian: były lody u Jawora,
moczenie nóg w Wigrach i spacer nad leśne jeziorka… Był też (bo
jakże mogłoby go nie być, skoro woda w jeziorze jeszcze za zimna
na kąpiel) basen w Suwałkach, gdzie Orzeszek I nurkował i pływał
jak oszalała syrena (vel. rekin ludojad) , zaś Orzeszek II wczepiał
się wszystkimi kończynami w któreś z rodziców, udowadniając tym
samym, że on, w przeciwieństwie do siostry uważa się za
stworzenie lądowe, a woda to jest dobra w butelce. Szczęśliwie,
dzięki założonemu wcześniej priorytetowi, iż to rodzice mają
mieć WYPOCZYNEK, udało się podzielić obowiązki i uniknąć
bardziej dotkliwych ataków histerii i piętrowego focha.
Pamiętając
jednak, że wśród pozostałych priorytetów pojawił się rozwój
przez zabawę, postanowiliśmy ruszyć także na Baśniowy Szlak.
Początkowo mieliśmy mieszane uczucia, bo inicjatywa wiosek
tematycznych wykończyła Ogród Bajek w Kaletniku, ale ile można
się moczyć w wodzie? Póki co, odwiedziliśmy tylko Zaułek
Krasnoludków w Suwałkach, Wioskę Darów Lasu w Kopcu i Dolinę
Przygód nad Szeszupą w Rutce Tartak, ale dzieciakom pomysł
szukania skarbów, liczenia jagód i chodzenia na żurawich nogach
bardzo się spodobał. Może nie była to magiczna podróż w krainę
baśni, ale alternatywa dla ogranego placu zabaw i basenu z kulkami –
na pewno. Jedynym niemiłym zaskoczeniem była Rutka Tartak, gdzie w
bajkowej wiosce brak gospodarza zachęcił autochtonów do szukania
wygodnych legowisk w Dolinie Przygód nad Szeszupą. Orzeszki
odebrały cenną życiową lekcję, że niektóre przygody kończą
się utratą pionu, po czym wybrały lekcję polityki międzynarodowej
na trójstyku granic w Wisztyńcu.
Poznawszy gdzie
Polska, gdzie Litwa, a gdzie Rosja oraz gdzie nogę bez paszportu i
wizy stawiać można, a gdzie nie należy, Orzeszek I skwitował
tłumne pojawienie się wycieczki zakładowej następującym
oświadczeniem: „Chodźmy, bo zaraz ktoś wlezie do Rosji, przyjadą
żołnierze i nie będą pytać kto, tylko wszystkich zamkną na 25
lat do więzienia albo wywiozą!” Przekonani stanowczością i
logiką tego przekazu, poszliśmy… a zaraz potem ktoś oczywiście
wlazł.
W planie były
jeszcze mosty w Stańczykach, które Orzeszki, zapoznane z historią
linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy (rodzice wszak penetrowali niegdyś te okolice) uznały za mało autentyczne, bo przecież
powinien po nich jeździć pociąg, a nie leżeć polbruk. Były
jednak dumne, że się na nie wdrapały i szczęśliwe, że nie
dosięgła nas krążąca wokół burzowa chmura.
Podsumowując,
było miło, spokojnie i powoli. Nie licząc nowego kasku rowerowego
dla Orzeszka I (bo ze starego głowa jej wyrosła, a nowy był
niebieski), kupiliśmy tylko 1 (słownie jeden) magnes na lodówkę
(bo mamy taki zwyczaj podróżny), zjedliśmy tylko jednego
przypadkowego kebaba i zadowoleni oraz odrobinę wypoczęci
wróciliśmy do codzienności.
Prawdziwym
sprawdzianem nowych założeń wakacyjnych miał się okazać lipiec.
Długo się wahaliśmy, ale w końcu Tatuń przeciął spekulacje
stanowczym: „Ale do Łeby na 2 tygodnie to ja już nie chcę!”
Sama nie chciałam, pozostało więc wymyślić coś innego. Z pomocą
przyszła mi nieświadomie moja siostra, która w połowie czerwca
miała wydać na świat swojego pierworodnego. Dziadkowie, z racji
zaawansowanego wieku, nie wybierali się zobaczyć wnuka, obwołałam
się więc samozwańczym reprezentantem rodziny, namówiłam Orzeszka
I na wizytę w Holandii i zarezerwowałam 2 bilety lotnicze na 1
lipca. Odetchnęłam, że pierwszy tydzień urlopu mam z głowy,
pobawimy się dwutygodniową laleczką, zwiedzimy Amsterdam, a Tatuń
w tym czasie zadzierzgnie silniejszą więź z Orzeszkiem II. Tatuń
i owszem, zadzierzgnął, my jednak trafiłyśmy na jednodniowego
noworodka i jego matkę w połogu. Czy było źle? Wręcz przeciwnie!
Mogłyśmy pomóc, robiąc zakupy i wyprowadzając psa lepiej
poznałyśmy życie w innym kraju, a i na Amsterdam czasu starczyło.
Zasmakowanie cudzej codzienności też jest formą odpoczynku, chodzi
przecież o to, żeby zmienić okoliczności.
Jako że jesteśmy
rodziną pełną, po szczęśliwym lądowaniu wypadało spędzić
resztę urlopu z mężem i obiema córkami. Wybraliśmy destynację
(tfu!) tyleż niemodną, co zaskakującą. Otóż, kochani
czytelnicy, pojechaliśmy do Krasnobrodu. Jeśli gorączkowo
próbujecie umiejscowić Krasnobród na mapie, nie łudźcie się.
Nie wiecie, gdzie to jest. Odkąd wróciłam z urlopu 2 tygodnie
temu, żaden z moich rozmówców nie wiedział… Dlatego spieszę z
wyjaśnieniem: Krasnobród to uzdrowisko na Roztoczu, vel
Zamojszczyźnie, vel Lubelszczyźnie. Mają tam zalew z niebrzydkim
deptakiem, molo, kompleks basenów, stary kamieniołom, park linowy i
park dinozaurów (gwoli ścisłości mają też silnie zakorzeniony
kult maryjny, ale tego akurat nie praktykujemy). Z zasadzie samego
Krasnobrodu powinno przeciętnej rodzinie wystarczyć na 4-5 dni. Kto
jednak powiedział, że my jesteśmy przeciętni? Starczyło nam na
trzy, a potem był jeszcze Zamość z uroczym starym miastem i
zaskakująco dużym zoo, Zwierzyniec z malowniczymi Stawami Echo i
browarem pamiętającym Stanisław Kostkę Zamojskiego, Zagroda
Guciów z pysznym regionalnym jedzeniem i porywającym do tańca
akordeonistą oraz lubelska starówka z legendami o córce złotnika
i Czarnej Inez, przepyszną chałką z Mandragory i luksusowymi
burgerami.
Znów było miło,
spokojnie i powoli. Młodzież została wywieziona, zabawiona oraz
rozwinięta fizycznie i intelektualnie. Bagaże zmieściły się w
samochodzie, a my w założonym budżecie (choć przyznaję, że na
chwilę pozwoliliśmy sobie o nim zapomnieć). Powróciłam z urlopu
wypoczęta, kupiłam nową torebkę i nie rusza mnie nawet sterta
prania zamieniająca się powoli w stertę prasowania. Wakacje
jeszcze trwają. I take it slow.