Translate

wtorek, 2 sierpnia 2016

Wakacje slow



Znacie to uczucie, gdy zbliża się koniec roku szkolnego (miesiąc przerwy przedszkolu, żłobku lub innej instytucji oświatowo-przechowawczej), a Wy z rosnącym niepokojem kombinujecie, jak, gdzie i za ile zagospodarować wolny czas waszych pociech? Nazywam to stresem wakacyjnym, wynikającym ze skazanych na niepowodzenie prób pogodzenia sprzecznych żywiołów, jakimi są rodzice i dzieci.
Wyliczmy zatem do pięciu:
  1. Trzeba młodzież gdzieś wywieźć (Pół biedy, jak masz rodzinę na wsi – całe pokolenia pozbywały się w ten sposób dzieci. Niestety, ja jestem z miasta od czterech pokoleń).
  2. Trzeba młodzieży zapewnić rozwój i zabawę, a najlepiej rozwój przez zabawę.
  3. Trzeba zmieścić bagaże w kompaktowym aucie (Tu akurat znalazłam rozwiązanie – restrykcyjne limity dotyczące zabawek. Przecież w wakacje trzeba w końcu obudzić wyobraźnię.)
  4. Trzeba zmieścić się w zaplanowanym budżecie (No chyba, że stać Was na zapomnienie na budżecie – Ja zapominam ostatniego dnia.)
  5. Trzeba (i to powinno być Wasze absolutne must have) zagwarantować sobie 14 dni nieprzerwanego WYPOCZYNKU.
Nie wiem jak Wam, ale u mnie zawsze coś nie grało (zazwyczaj niestety nr 5) i wydawało mi się, że niedościgłym ideałem pozostanie zeszłoroczna przeprowadzka, kiedy nie wywieźliśmy, nie zapewniliśmy i nie zmieściliśmy, a budżet poszedł na remont.
Dlatego w tym roku postanowiłam odpowiedzieć sobie na dwa pytania: Czego chcę? – Świętego spokoju, obserwowania uśmiechniętych dzieci i nowej torebki za pieniądze oszczędzone na wakacjach. Czego nie chcę? – Hałasu, tłoku, marudzenia, przypadkowego jedzenia i przypadkowych pamiątek.
Na takich założeniach oparły się nasze wakacje.





Jazdę próbną miał stanowić majowy wypad do Białowieży, który z braku miejsc w puszczy okazał się wypadem na Suwalszczyznę. Kwaterowaliśmy w Gawrych Rudzie, gdzie spędzamy wakacje od lat, jednak tym razem było inaczej. Mimo niewątpliwie urokliwego położenia domku, o który co roku stara się moja teściowa, wakacje nad Wigrami kojarzyły mi się dotąd ze sławojką, noszeniem wody ze studni, wąskimi wersalkami i ciągłym drżeniem o Orzeszki zbiegające po skarpie do jeziora. Im człowiek starszy, tym mniej docenia takie atrakcje – jak mawia pewien niestary jeszcze znajomy: „Jestem za stary, żeby się nurzać w prymitywie…” Tym bardziej, że już wiem, jak bardzo inaczej może być: przestronny pokój z szerokim łożem, leniwe śniadanie na tarasie z widokiem na zielonego przestwór oceanu i (co nie bez znaczenia) kanalizacja oraz gorący prysznic. Pozostałe elementy pozostały mniej więcej bez zmian: były lody u Jawora, moczenie nóg w Wigrach i spacer nad leśne jeziorka… Był też (bo jakże mogłoby go nie być, skoro woda w jeziorze jeszcze za zimna na kąpiel) basen w Suwałkach, gdzie Orzeszek I nurkował i pływał jak oszalała syrena (vel. rekin ludojad) , zaś Orzeszek II wczepiał się wszystkimi kończynami w któreś z rodziców, udowadniając tym samym, że on, w przeciwieństwie do siostry uważa się za stworzenie lądowe, a woda to jest dobra w butelce. Szczęśliwie, dzięki założonemu wcześniej priorytetowi, iż to rodzice mają mieć WYPOCZYNEK, udało się podzielić obowiązki i uniknąć bardziej dotkliwych ataków histerii i piętrowego focha.

Pamiętając jednak, że wśród pozostałych priorytetów pojawił się rozwój przez zabawę, postanowiliśmy ruszyć także na Baśniowy Szlak. Początkowo mieliśmy mieszane uczucia, bo inicjatywa wiosek tematycznych wykończyła Ogród Bajek w Kaletniku, ale ile można się moczyć w wodzie? Póki co, odwiedziliśmy tylko Zaułek Krasnoludków w Suwałkach, Wioskę Darów Lasu w Kopcu i Dolinę Przygód nad Szeszupą w Rutce Tartak, ale dzieciakom pomysł szukania skarbów, liczenia jagód i chodzenia na żurawich nogach bardzo się spodobał. Może nie była to magiczna podróż w krainę baśni, ale alternatywa dla ogranego placu zabaw i basenu z kulkami – na pewno. Jedynym niemiłym zaskoczeniem była Rutka Tartak, gdzie w bajkowej wiosce brak gospodarza zachęcił autochtonów do szukania wygodnych legowisk w Dolinie Przygód nad Szeszupą. Orzeszki odebrały cenną życiową lekcję, że niektóre przygody kończą się utratą pionu, po czym wybrały lekcję polityki międzynarodowej na trójstyku granic w Wisztyńcu.
Poznawszy gdzie Polska, gdzie Litwa, a gdzie Rosja oraz gdzie nogę bez paszportu i wizy stawiać można, a gdzie nie należy, Orzeszek I skwitował tłumne pojawienie się wycieczki zakładowej następującym oświadczeniem: „Chodźmy, bo zaraz ktoś wlezie do Rosji, przyjadą żołnierze i nie będą pytać kto, tylko wszystkich zamkną na 25 lat do więzienia albo wywiozą!” Przekonani stanowczością i logiką tego przekazu, poszliśmy… a zaraz potem ktoś oczywiście wlazł.
W planie były jeszcze mosty w Stańczykach, które Orzeszki, zapoznane z historią linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy (rodzice wszak penetrowali niegdyś te okolice) uznały za mało autentyczne, bo przecież powinien po nich jeździć pociąg, a nie leżeć polbruk. Były jednak dumne, że się na nie wdrapały i szczęśliwe, że nie dosięgła nas krążąca wokół burzowa chmura.
Podsumowując, było miło, spokojnie i powoli. Nie licząc nowego kasku rowerowego dla Orzeszka I (bo ze starego głowa jej wyrosła, a nowy był niebieski), kupiliśmy tylko 1 (słownie jeden) magnes na lodówkę (bo mamy taki zwyczaj podróżny), zjedliśmy tylko jednego przypadkowego kebaba i zadowoleni oraz odrobinę wypoczęci wróciliśmy do codzienności.











Prawdziwym sprawdzianem nowych założeń wakacyjnych miał się okazać lipiec. Długo się wahaliśmy, ale w końcu Tatuń przeciął spekulacje stanowczym: „Ale do Łeby na 2 tygodnie to ja już nie chcę!” Sama nie chciałam, pozostało więc wymyślić coś innego. Z pomocą przyszła mi nieświadomie moja siostra, która w połowie czerwca miała wydać na świat swojego pierworodnego. Dziadkowie, z racji zaawansowanego wieku, nie wybierali się zobaczyć wnuka, obwołałam się więc samozwańczym reprezentantem rodziny, namówiłam Orzeszka I na wizytę w Holandii i zarezerwowałam 2 bilety lotnicze na 1 lipca. Odetchnęłam, że pierwszy tydzień urlopu mam z głowy, pobawimy się dwutygodniową laleczką, zwiedzimy Amsterdam, a Tatuń w tym czasie zadzierzgnie silniejszą więź z Orzeszkiem II. Tatuń i owszem, zadzierzgnął, my jednak trafiłyśmy na jednodniowego noworodka i jego matkę w połogu. Czy było źle? Wręcz przeciwnie! Mogłyśmy pomóc, robiąc zakupy i wyprowadzając psa lepiej poznałyśmy życie w innym kraju, a i na Amsterdam czasu starczyło. Zasmakowanie cudzej codzienności też jest formą odpoczynku, chodzi przecież o to, żeby zmienić okoliczności.
Jako że jesteśmy rodziną pełną, po szczęśliwym lądowaniu wypadało spędzić resztę urlopu z mężem i obiema córkami. Wybraliśmy destynację (tfu!) tyleż niemodną, co zaskakującą. Otóż, kochani czytelnicy, pojechaliśmy do Krasnobrodu. Jeśli gorączkowo próbujecie umiejscowić Krasnobród na mapie, nie łudźcie się. Nie wiecie, gdzie to jest. Odkąd wróciłam z urlopu 2 tygodnie temu, żaden z moich rozmówców nie wiedział… Dlatego spieszę z wyjaśnieniem: Krasnobród to uzdrowisko na Roztoczu, vel Zamojszczyźnie, vel Lubelszczyźnie. Mają tam zalew z niebrzydkim deptakiem, molo, kompleks basenów, stary kamieniołom, park linowy i park dinozaurów (gwoli ścisłości mają też silnie zakorzeniony kult maryjny, ale tego akurat nie praktykujemy). Z zasadzie samego Krasnobrodu powinno przeciętnej rodzinie wystarczyć na 4-5 dni. Kto jednak powiedział, że my jesteśmy przeciętni? Starczyło nam na trzy, a potem był jeszcze Zamość z uroczym starym miastem i zaskakująco dużym zoo, Zwierzyniec z malowniczymi Stawami Echo i browarem pamiętającym Stanisław Kostkę Zamojskiego, Zagroda Guciów z pysznym regionalnym jedzeniem i porywającym do tańca akordeonistą oraz lubelska starówka z legendami o córce złotnika i Czarnej Inez, przepyszną chałką z Mandragory i luksusowymi burgerami.
Znów było miło, spokojnie i powoli. Młodzież została wywieziona, zabawiona oraz rozwinięta fizycznie i intelektualnie. Bagaże zmieściły się w samochodzie, a my w założonym budżecie (choć przyznaję, że na chwilę pozwoliliśmy sobie o nim zapomnieć). Powróciłam z urlopu wypoczęta, kupiłam nową torebkę i nie rusza mnie nawet sterta prania zamieniająca się powoli w stertę prasowania. Wakacje jeszcze trwają. I take it slow.

środa, 8 czerwca 2016

Qlturka


Kwiecień i maj upłynęły nam kulturalnie. Rozrywaliśmy się, a to na targach książki w Operze, a to na jej kiermaszu w Arsenale... Na koniec zaś nie poszliśmy spać, żeby przeżyć noc w muzeum.
Z matczyną satysfakcją dostrzegłam, że Orzeszek I bardzo rozwinął się czytelniczo. Nie pozwolił podpowiedzieć sobie ani jednej książki. Wybrał sam: przyrodniczo i artystycznie, a następnie artystycznie i przyrodniczo. Nie żebyśmy ustrzegli się dziewczyńskiego barachła. Co to, to nie - laleczka w babeczce też musiała być (na szczęście za ciężko zarobione kieszonkowe).
Orzeszek II wolał mniej literackie rozrywki, co zakończyło się nabyciem opartej na bardzo prostym koncepcie gry Speed Cups, która niemal natychmiast stała się hitem dziecięcych spotkań towarzyskich (podejrzewam, że to dźwięk dzwonka uzależnia).
Przy okazji Orzeszki na różnych warsztatach stworzyły książkę leśną i książkę miejską. Wszystkie przecudnej urody, w co musicie uwierzyć na słowo, bowiem Orzeszek I zabronił mi rozpowszechniać zdjęcia tych wiekopomnych dzieł.
Jak co roku, książkowa wiosna nas nie zawiodła i natchniona przypadkową rozmową pod gmachem opery, zaczęłam myśleć o jakimś większym książkoznawczym wojażu.



Noc muzeów zaplanowaliśmy natomiast w bardzo okrojonym zakresie. Trochę dlatego, że białostockie instytucje kultury nie oferowały nic nowego pod słońcem (tfu, księżycem), trochę z lenistwa i braku miejsc do parkowania. Standardowo odwiedziliśmy Muzeum Historyczne, które jak co roku nas nie zawiodło i poza stałą ekspozycją pokazało sfałszowane pieniądze z różnych epok oraz stare sprzęty agd - hitem była szafko-lodówka na suchy lód, zaś przy adapterze Bambino i pralce Frani niejednego chwyciła nostalgia. Orzeszki patrzyły zafascynowane, choć bez właściwego tylko starcom rozrzewnienia. 
Potem postanowiliśmy w końcu obejrzeć nowy kampus uniwersytecki i muzeum stworzone ze zbiorów Instytutu Biologii. Nie spodziewaliśmy się niczego, więc to co zobaczyliśmy przeszło nasze oczekiwania. Zbiory zaprezentowane zostały nowocześnie, w sposób usystematyzowany i budzący ciekawość. Orzeszka I nie można było odciągnąć od bursztynów, a Orzeszka II od łosia, bobrów i "stada leni". Bardzo późnym wieczorem zmęczenie wzięło jednak górę... Choć Dominika Hanna chętniej spędziłaby tę noc z wilkami niż we własnym łóżku.



niedziela, 15 maja 2016

Lista przebojów młodszych nastolatków

Orzeszki pałają szczerą miłością do muzyki rozrywkowej. O ile jednak Orzeszek Pierwszy niezmiennie preferuje standardy musicalowe, o tyle Orzeszek Drugi gust ma kapryśny i nieprzewidywalny. Czasami doprawdy trudno zgadnąć, jakiej muzyki pragnie słuchać.
Gdy przychodzi z prośbą: "Włącz muzykę!", a ja pytam: "Jaką?", scenariusz może być następujący...
  1. "Lego", odpowiada, a ja już wiem, że chodzi o...>>>>
  2. "Jak śpiewają w samochodzie", informuje, co jest sygnałem do podróży przez epoki ze >>>>>
  3. "A fej, a fju", mówi niezbyt zrozumiale i wtedy muszę dopytać, o co chodzi, a ona tłumaczy... że to jak pani chodzi po Paryżu i płacze, bo jej mąż pojechał na wieżę Eiffla i długo nie wraca. Nadal nie kumam, ale z pomocą przychodzi Orzeszek I i wyjaśnia, że chodzi o >>>>>>
  4. "Pomalowany i pomalowana" żąda i konia z rządem temu, kto odgadnie, że chodzi o >>>>>>>

Prawdziwa "lista osobista" prawda?

czwartek, 28 kwietnia 2016

Matka Polka...

Dzisiejsze hasło dobrze ilustruje to niezbyt miłe zaskoczenie, które przydarza mi się co piątek. Wiecie jak jest, w tygodniu pracuję, co do pewnego stopnia usprawiedliwia mniejsze zaangażowanie w fizyczną i psychiczną pielęgnację przychówku. Potem jednak przychodzi sobota, następnie zaś niedziela, kiedy próżno szukać podobnych wymówek i znów trzeba kombinować w co się bawić. Od jakichś 3 lat sypiam po 5 godzin na dobę, do niedawna było tak jednak dlatego, iż po 22:00 (kiedy już Orzeszki wykąpią się, położą do łóżek, wysłuchają ulubionej bajki, napiją się, zrobią siku, napiją się, zrobią siku, napiją się... i wreszcie na dobre zasną) wykonywałam prace domowe lub zacieśniałam więzy małżeńskie przy lampce wina. Natomiast od niemal 3 miesięcy po 22:00 często nadal pracuję, obowiązki domowe leżą odłogiem, a mąż siedzi przy lampce... oświetlającej ekran jego laptopa. O wychowywaniu Orzeszków nawet nie wspominam, bo nie bardzo jest się czym chwalić: jak trzeba gaszę pożary, poza tym nie reaguję. Sytuacja, jak widzicie, sprzyja wymianie doświadczeń i tworzeniu grup wsparcia. Ostatnio wdałam się więc w dyskusję o ograniczonych możliwościach pracy i nauki w domu (bo przecież: Mamo jeść! Mamo pić! Mamo bajkę! Mamo ona na mnie patrzy!) z kolegą o podobnym statusie zawodowym i rodzinnym, on zaś poradził, żebym po prostu zamknęła się w pokoju. No ale jak to, zdziwiłam się, a obiad, lekcje, dzieci...? A kolega na to: "Przecież matkę mają!"...

środa, 13 kwietnia 2016

Miłości przedszkolne

Pamiętacie historię Gabrieli i Jakuba? Gwoli przypomnienia polecam zajrzeć TU. Z biegiem lat, z biegiem dni młodociane uczucie przygasło, teraz zaś w wir przedszkolnych romansów wpadł Orzeszek II. W przeciwieństwie do stałej w uczuciach starszej siostry jest on niewątpliwie lwem (smokiem?) salonowym oraz łamaczem licznych serc. Ostatnio powrócił bowiem z przedszkola z następującym zwierzeniem: "Wies mama... Pemek się we mnie zakochał..., ale moze się lozcalować." Dlaczego Przemek miałby się rozczarować, okazało się już następnego dnia, gdy odbierający Orzeszka Tatuń zastał córkę w wianuszku wsłuchanych w jej narrację oraz wpatrzonych w jej dwukolorowe oczęta wielbicieli. Jak się później okazało byli to: Mikołaje i Miłos... jej "chłopaki". I co? Dziwicie się jeszcze Przemkowi?   

środa, 2 grudnia 2015

Pasowanie...



Miało być o pasowaniu na przedszkolaka, ale tak po prawdzie, niewiele mam o nim do napisania. 
Tyle tylko, że było zaskakujące. Nasz aspołeczny, agresywny i absolutnie nieujarzmiony Orzeszek II okazał się  bowiem wzorowym członkiem przedszkolnej wspólnoty. Dzieckiem idealnym, które uśmiecha się kiedy trzeba, recytuje co trzeba i tańczy jak trzeba... nie dziwne zatem, że Pani Dyrektor pasowała Orzeszka II bez wahania, z rezerwą patrząc na wahanie rodziców.
Zanim jednak rodzice mieli okazję obejrzeć tą cudowną metamorfozę, dziecko przyniosło zaproszenie. A jak już przyniosło, postanowiło odczytać (bo przecież teraz uczą tego jeszcze przed pasowaniem):
- Zapasam mamę i tatę na... - tu nastąpiła efektowna pauza na zaczerpnięcie oddechu - ... na pekolaka.
-A mnie? A mnie? - dopytywał się niecierpliwie Orzeszek I, bo swoje pasowanie przechorował.
Orzeszek II zastanowił się, wejrzał w zaproszenie i wodząc po nim palcem, odczytał wyrok:
- A-siost-lów-nie!
No i siostra nie poszła... Przecież napisali, że nie jest zaproszona.

środa, 4 listopada 2015

Koniec pieśni?




Naprawdę sądziłam, że już nic nie napiszę. Orzeszki są męczące, nie zasługują na internetową popularność, a tak w ogóle to nie mam czasu... tak myślałam.
Potem jednak przeżyłam czytelnicze odrodzenie i odzyskałam wenę. Co ma piernik...? - zapytacie. 
Trzeba przyznać, że czytanie nie każdego zachęca do pisania. Mnie jednak zachęciło. A było tak...
Od jakiegoś czasu czułam się intelektualnym wrakiem. Coś tam nawet próbowałam czytać, ale wlokło się to niemiłosiernie i gdy tylko mogłam, wybierałam mniej wymagającego audiobooka. I nagle "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator wessało mnie z kapciami. Wessało to dobre słowo dla współczesnej psychologiczno-historycznej powieści gotyckiej. Nie przeczytałam książki w dwie noce od dziesięciu (no dobra, dwunastu) lat, a i tego dziwadła bym nie przeczytała, gdyby napisał je ktoś z mniejszym talentem. Ryzykowne tematy, ryzykowna forma i ryzykowne eksperymenty z językiem - a jednak smaczne.
A dodatkowo pozostała mi po tej oniryczno-makabryczno-polityczno-baśniowej książce pewność, że bardzo kocham moje dzieci i zawsze chcę pamiętać o ich wyjątkowości. Cóż więc pozostało, jak nie zapisywać?
Więc (choć nie zaczyna się od niego zdania) w następnym odcinku - pasowanie na przedszkolaka.