Pisałam już kiedyś, że Orzeszek poczynił gigantyczne postępy w socjalizacji. Ma nawet psiapsióły z przedszkola: Zuzię, Misię, Anielę i Roksanę. A także kolegów: Mikołaja i Cypriana. Skoro więc zaczął obracać się w towarzystwie małolatów, to w sposób naturalny odsunął się nieco od niezastąpionych niegdyś zgredów. Innymi słowy, następuje erozja więzów rodzinnych i ani się obejrzymy jak między pokojem dziecięcym a salonem zionąć zacznie przepaść pokoleniowa. Symptomy są więcej niż oczywiste.
Kilka dni temu weszłam do pokoju Orzeszka z graniczącym z pewnością przeczuciem, że znów zamiast upojenia wieczorną lampką wina czeka mnie upajanie się przygodami królewny Aurelki. Tymczasem Orzeszek wcale na mnie nie czekał. Siedział przy stoliku i coś zawzięcie gryzmolił.
- Co robisz? - zapytałam niewinnie.
- Nic - odparł podejrzliwie Orzeszek i odwrócił się plecami.
Zdziwiona i zaciekawiona ponowiłam pytanie, ale nie doczekałam się odpowiedzi.
- Nie chcesz powiedzieć, co robisz? - rzuciłam na odchodne.
Orzeszek wstał, podszedł do drzwi i zamykając je tuż przed moim nosem, odparł:
- Nic, co ciebie dotyczy. Zawołam cię jak skończę.
Przez następne 15 minut łudziłam się, że może to niespodzianka, laurka albo inny wyraz córczynej miłości. Myliłam się. Do dziś nie wiem, co wtedy robił Orzeszek. Mogłabym przecież nie zrozumieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz