Wiem, że banany są passè. Wiem,
że należy wspomagać rodzimych wytwórców i spożywać wyłącznie jabłka. Ba,
chociaż czytałam, że uderzonym embargiem sadownikom pomoże tylko wzmożony popyt
na kartoflane idaredy, robię szarlotki oraz dżemy z papierówek, gryzę kształtne
cortlandy i coraz chętniej popijam cydr.
Gdy jednak zatrzymujemy się przy
stoisku owocowy-warzywnym, Orzeszki zawsze proszą o banany. O co proszą, to
dostają, bo przecież banan, jako owoc z rodziny zapychaczy, pomaga szybko i
pewnie zdrowiej niż ciastko, pokonać spacerowy głód. Tyle tylko, że potem nikt
go na spacery nie zabiera, więc banan leży. Leży, nudzi się i nieuchronnie
zbliża do stanu, w którym wyjdzie sam. No i pojawia się problem, co z takim
znudzonym bananem robić.
Orzeszki twierdzą, że jeść go nie zamierzają.
Widocznie, podobnie jak Jagoda Karwowska, nie chcą być bananówami. Skoro jednak
mają matkę na stanowisku, muszą dać się wciągnąć. Matka zatem (aktualne
stanowisko: prywatny przetwórca bananów) wciąga babeczkami bananowymi wg Nigelli, które uważa za ósmy cud świata oraz hitem upalnych dni – sorbetem
malinowo-bananowym bez konserwantów, sztucznych barwników i jakichkolwiek
innych dodatków poza znudzonymi bananami i odnalezioną na dnie zamrażarki
paczką malin. Po takim deserze, bananówy zwykle śpiewają: „Bananowy jest po
prostu żywot mój…”