Znajoma mama znajomej pierwszoklasistki wyraziła opinię, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te (tu pada słowo niecenzuralne) prace domowe. Chyba miała rację, bo mnie te prace też przywodzą do szaleństwa.
Po pierwsze, nie przewidziałam na nie miejsca w swoim
napiętym grafiku, który być może pomieściłby 15 minut szlaczkowania, ale
godziny rozwiązywania rebusów po prostu nie mieści.
Po drugie, codzienna dyskusja na temat niezmienności zasad
rządzących alfabetem kończy się poczuciem bezradności i frustracji. Kiedy bowiem
Orzeszek w połowie linijki z pięknie powykręcanymi „L”
pisze „K” i twierdzi, że mu się L znudziło, albo po kilku spiczastych „M”
rozpoczyna rysowanie fal Dunaju, bo „tak też może być” – rodzic ma dylemat. Czy
zdzielić dziecko zeszytem po głowie jak drzewiej bywało, czy autorytarnie
polecić: ‘ „rób tak i koniec”, czy może szybko przypomnieć sobie historię
powstania pisma, by uzasadnić kształt liter wielowiekową spuścizną kulturową.
Orzeszek nieuzasadnionych poleceń nie wykonuje, więc czacha dymi, a pokusa
zdzielenia zeszytem rośnie z każdym dniem.
Po trzecie, o ile sprawność ręki oraz umiejętności analizy i
syntezy wzrokowej rosną jak na drożdżach, o tyle mamy problem z analiza i
syntezą słuchową. Orzeszek nie słyszy głosek w wyrazie ani wyrazu w głoskach.
Poza szkolną pracą domową wykonujemy więc prace ręczne. Wymyślamy jakiś wyraz
i lepimy tą wymyśloną rzecz z
plasteliny. Potem lepimy również litery tworzące jej nazwę, a jeszcze później
składamy je i rozkładamy powtarzając głośno. 3-literowe słowa już nam wychodzą,
czas na więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz