Muszę wyznać, że nie
dbam o życie towarzyskie Orzeszków. Szczęśliwie nie są jeszcze w tym wieku, w
którym rozsądnie jest stosować w tym zakresie jakąś formę prewencji… ta rozkosz
dopiero przed nami. Natomiast organizowanie dziecięcych aktywności grupowych,
warsztatów kreatywnych i innych kinderbali zwyczajnie mnie nuży i nie będę
udawać, że nie. Nawet wyrodny rodzic ma jednak jakiś mniej lub bardziej
intensywny instynkt oraz jakieś mniej lub bardziej wrażliwe sumienie.
Dlatego też, gdy od będącego niewątpliwym sukcesem balu księżniczek upływały kolejne, pozbawione podobnych doznań miesiące, zaś rodzice
naszych ówczesnych gości, mimo nieśmiało składanych deklaracji, wciąż nie
odważali się na sprowadzenie do swych niedużych mieszkań grupy wytwornych
królewien (czyt. hordy barbarzyńców) – postanowiłam działać.
Pomysł nie był autorski, wziął się bowiem z blogowego
czytelnictwa oraz miłości Orzeszków do mącznych wypieków. A że najlepiej
smakuje to, co sami przygotujemy, padło na wieczór cukierniczy. Po domowej burzy
mózgów, udało nam się wybrać dwa (zaczerpnięte stąd i stąd) przepisy na kruche
ciasteczka i ustalić listę gości. Lista owa ograniczała się początkowo do
dziewczynek obecnych na poprzedniej imprezie, jestem jednak osobą
nieodpowiedzialną, więc w przypływie miłości bliźniego zaprosiłam jeszcze
trzech chłopców oraz córkę przyjaciół. Ostatecznie piec ciasteczka miało
dziewięcioro dzieci płci obojga, w wieku od lat 2 do 10. Zapowiadało się
strasznie, ale jak już się naważyło piwa, to trzeba je wypić. Choć szczerze
napisawszy, przy tej ilości młodzieży przydałaby się raczej seta dla kurażu.
Minimalizowanie ewentualnych strat rozpoczęłam od
poinformowania rodziców gości, iż nie są mile widziani. Mogą oczywiście przyjść
na degustację wypieków, ale od mojej kuchni wara. Obserwować proces twórczy
pozwalam wyłącznie rodzicom dzieci (w proporcji 1:1, a nie 2:1) zamieszkałych o
co najmniej 9 kilometrów od miejsca
imprezy. Szczęśliwie rodzice
zrozumieli, nie obrazili się i stawili na poczęstunek przygotowany przez dzieci
oraz jedną z obecnych mam (ja nie miałam siły nawet pomyśleć o dodatkowym menu
dla dorosłych), dzięki czemu tego samego wieczoru bawiliśmy się na dwóch
imprezach.
Potem, przy pomocy Orzeszków przygotowałam dwie kule
kruchego ciasta (glutenowego i bez-), które do czasu kulinarnego szaleństwa
umieściłam w lodówce. Po naszych
eksperymentach kuchnia nie wyglądała szczególnie dobrze, ale dało się ją
odgruzować. Głęboko wierzę, że przy pomocy dziewiątki małych cukierników straty
mogłyby okazać się nieodwracalne.
Następnie rozesłałam do rodziców gości sms-y o konieczności
dostarczenia ozdób do ciastek, wałków i fartuszków. Wszyscy stanęli na
wysokości zadania, bo dzieci przyjechały z lukrami i posypkami we wszystkich
kolorach tęczy, a nawet z kremem czekoladowym z kaszy jaglanej (PYCHA!). Wałków
wystarczyło dla wszystkich, zaś o założeniu fartuszków zapomnieli nawet gospodarze.
Przed pojawieniem się gości poddałam analizie krytycznej
metraż swojej kuchni i z przerażeniem stwierdziłam, że wszyscy się nie
zmieszczą. Od czego ma się jednak genialny umysł? Postanowiłam podzielić
towarzystwo na dwie drużyny, bo przecież nic tak nie ożywia imprezy jak
odrobina rywalizacji. Jedna drużyna pracowała więc w kuchni, a druga w salonie.
Wiązało się to co prawda z koniecznością ukrycia dywanu oraz narażeniem na
uszkodzenie stolika kawowego, ale podłoga przetrwała, a stolik był z Ikei. Na
kapitanów drużyn wyznaczone zostały najstarsze przybyłe dzieci. Tak się
złożyło, że byli to dziewczynka i chłopiec, więc i drużyny wybrali sobie według
klucza płciowego. W tym wieku hańbą
byłoby współdziałać. Różnica zaznaczyła się jeszcze w jednym obszarze. Mimo że
dzieci dostały równe ilości ciasta i ozdób, kobiety przygotowały trzy talerze
misternie udekorowanych ciastek, mężczyźni – tylko jeden. Nie zmienia to jednak
oczywistego faktu, że wszystkie ciastka były najpyszniejsze na świecie i
zniknęły z talerzy jeszcze tego samego wieczoru, co zresztą nie dziwi przy
takiej liczbie gości.
W czasie wałkowania, wykrawania, pieczenia i ozdabiania wszyscy goście okazywali ogromne zaangażowanie, zaś żegnając się zgodnie twierdzili, że bawili się wspaniale i chętnie to powtórzą Kwestię: „Ciociu, a kiedy będziemy znowu piec?” usłyszałam bez wątpienia siedem razy, a i to tylko dlatego, że własne dzieci zwykły mówić do mnie mamo. Ogólny bilans wyszedł na plus, po stronie „winien” jest tylko porysowany stolik, po stronie „ma”: „uśmiech dziecka nagrodą za trud wychowawcy”, nauka współpracy, pobudzenie kreatywności (kto widział na trzeźwo tęczowego łosia ręka do góry) i pewność , że dziewięcioro dzieci to nie za dużo na 45 m2. Polecam. Kto następny?
W czasie wałkowania, wykrawania, pieczenia i ozdabiania wszyscy goście okazywali ogromne zaangażowanie, zaś żegnając się zgodnie twierdzili, że bawili się wspaniale i chętnie to powtórzą Kwestię: „Ciociu, a kiedy będziemy znowu piec?” usłyszałam bez wątpienia siedem razy, a i to tylko dlatego, że własne dzieci zwykły mówić do mnie mamo. Ogólny bilans wyszedł na plus, po stronie „winien” jest tylko porysowany stolik, po stronie „ma”: „uśmiech dziecka nagrodą za trud wychowawcy”, nauka współpracy, pobudzenie kreatywności (kto widział na trzeźwo tęczowego łosia ręka do góry) i pewność , że dziewięcioro dzieci to nie za dużo na 45 m2. Polecam. Kto następny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz