Translate

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Ciasteczkowe potwory




Muszę wyznać, że nie dbam o życie towarzyskie Orzeszków. Szczęśliwie nie są jeszcze w tym wieku, w którym rozsądnie jest stosować w tym zakresie jakąś formę prewencji… ta rozkosz dopiero przed nami. Natomiast organizowanie dziecięcych aktywności grupowych, warsztatów kreatywnych i innych kinderbali zwyczajnie mnie nuży i nie będę udawać, że nie. Nawet wyrodny rodzic ma jednak jakiś mniej lub bardziej intensywny instynkt oraz jakieś mniej lub bardziej wrażliwe sumienie.
Dlatego też, gdy od będącego niewątpliwym sukcesem balu księżniczek upływały kolejne, pozbawione podobnych doznań miesiące, zaś rodzice naszych ówczesnych gości, mimo nieśmiało składanych deklaracji, wciąż nie odważali się na sprowadzenie do swych niedużych mieszkań grupy wytwornych królewien (czyt. hordy barbarzyńców) – postanowiłam działać.
Pomysł nie był autorski, wziął się bowiem z blogowego czytelnictwa oraz miłości Orzeszków do mącznych wypieków. A że najlepiej smakuje to, co sami przygotujemy, padło na wieczór cukierniczy. Po domowej burzy mózgów, udało nam się wybrać dwa (zaczerpnięte stąd i stąd) przepisy na kruche ciasteczka i ustalić listę gości. Lista owa ograniczała się początkowo do dziewczynek obecnych na poprzedniej imprezie, jestem jednak osobą nieodpowiedzialną, więc w przypływie miłości bliźniego zaprosiłam jeszcze trzech chłopców oraz córkę przyjaciół. Ostatecznie piec ciasteczka miało dziewięcioro dzieci płci obojga, w wieku od lat 2 do 10. Zapowiadało się strasznie, ale jak już się naważyło piwa, to trzeba je wypić. Choć szczerze napisawszy, przy tej ilości młodzieży przydałaby się raczej seta dla kurażu.
Minimalizowanie ewentualnych strat rozpoczęłam od poinformowania rodziców gości, iż nie są mile widziani. Mogą oczywiście przyjść na degustację wypieków, ale od mojej kuchni wara. Obserwować proces twórczy pozwalam wyłącznie rodzicom dzieci (w proporcji 1:1, a nie 2:1) zamieszkałych o co najmniej  9 kilometrów od miejsca imprezy.  Szczęśliwie rodzice zrozumieli, nie obrazili się i stawili na poczęstunek przygotowany przez dzieci oraz jedną z obecnych mam (ja nie miałam siły nawet pomyśleć o dodatkowym menu dla dorosłych), dzięki czemu tego samego wieczoru bawiliśmy się na dwóch imprezach.
Potem, przy pomocy Orzeszków przygotowałam dwie kule kruchego ciasta (glutenowego i bez-), które do czasu kulinarnego szaleństwa umieściłam  w lodówce. Po naszych eksperymentach kuchnia nie wyglądała szczególnie dobrze, ale dało się ją odgruzować. Głęboko wierzę, że przy pomocy dziewiątki małych cukierników straty mogłyby okazać się nieodwracalne.
Następnie rozesłałam do rodziców gości sms-y o konieczności dostarczenia ozdób do ciastek, wałków i fartuszków. Wszyscy stanęli na wysokości zadania, bo dzieci przyjechały z lukrami i posypkami we wszystkich kolorach tęczy, a nawet z kremem czekoladowym z kaszy jaglanej (PYCHA!). Wałków wystarczyło dla wszystkich, zaś o założeniu fartuszków zapomnieli nawet gospodarze.
Przed pojawieniem się gości poddałam analizie krytycznej metraż swojej kuchni i z przerażeniem stwierdziłam, że wszyscy się nie zmieszczą. Od czego ma się jednak genialny umysł? Postanowiłam podzielić towarzystwo na dwie drużyny, bo przecież nic tak nie ożywia imprezy jak odrobina rywalizacji. Jedna drużyna pracowała więc w kuchni, a druga w salonie. Wiązało się to co prawda z koniecznością ukrycia dywanu oraz narażeniem na uszkodzenie stolika kawowego, ale podłoga przetrwała, a stolik był z Ikei. Na kapitanów drużyn wyznaczone zostały najstarsze przybyłe dzieci. Tak się złożyło, że byli to dziewczynka i chłopiec, więc i drużyny wybrali sobie według klucza płciowego.  W tym wieku hańbą byłoby współdziałać. Różnica zaznaczyła się jeszcze w jednym obszarze. Mimo że dzieci dostały równe ilości ciasta i ozdób, kobiety przygotowały trzy talerze misternie udekorowanych ciastek, mężczyźni – tylko jeden. Nie zmienia to jednak oczywistego faktu, że wszystkie ciastka były najpyszniejsze na świecie i zniknęły z talerzy jeszcze tego samego wieczoru, co zresztą nie dziwi przy takiej liczbie gości. 
W czasie wałkowania, wykrawania, pieczenia  i ozdabiania wszyscy goście okazywali ogromne zaangażowanie, zaś żegnając się zgodnie twierdzili, że bawili się wspaniale i chętnie to powtórzą Kwestię: „Ciociu, a kiedy będziemy znowu piec?” usłyszałam bez wątpienia siedem razy, a i to tylko dlatego, że własne dzieci zwykły mówić do mnie mamo. Ogólny bilans wyszedł na plus, po stronie „winien” jest tylko porysowany stolik, po stronie „ma”: „uśmiech dziecka nagrodą za trud wychowawcy”, nauka współpracy, pobudzenie kreatywności (kto widział na trzeźwo tęczowego łosia ręka do góry) i pewność , że dziewięcioro dzieci to nie za dużo na 45 m2. Polecam. Kto następny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz